– Regułą było, że na oddziale gruźliczym pracują tylko ci, którzy mieli, mają albo będą mieć gruźlicę. Miałem więc się dobrze zastanowić, czy na pewno wiem, co robię – mówi doktor Zbigniew Wlazło.
Mężczyzna ma już 92 lata, jednak nie przestaje leczyć pacjentów. Co więcej, od 23 lat działa jako wolontariusz.
65 lat praktyki lekarskiej
Pulmonolog Zbigniew Wlazło pracuje w zawodzie lekarza 65. rok. Zaczynał jako ftyzjatra, czyli specjalista zajmujący się rozpoznawaniem i leczeniem gruźlicy, w „Szpitalu Powszechnym”. Dziś znamy tę placówkę jako Uniwersytecki Szpital Kliniczny przy ul. Szopena w Rzeszowie. Obecnie, dr Wlazło przyjmuje w Podkarpackim Centrum Chorób Płuc przy ul. Lubelskiej. Nie można pominąć, że lekarz jest teraz wolontariuszem, bowiem 23 lata temu przeszedł na emeryturę.
– Źle wspominam początki, bo w budynku szpitala warunki były fatalne. Nie było miejsca, pacjenci leżeli na noszach w korytarzu. To były też czasy, kiedy gruźlica kosiła w sposób niemiłosierny. Często po nocy były dwa, trzy zgony – mówił dla PAP dr Wlazło.
Dodał przy tym, że regułą było, by na takim oddziale pracowali wyłącznie ci, którzy mieli, mają albo będą mieć gruźlicę.
– Kazali mi się zastanowić, czy dobrze wybrałem. Ale dla mnie to była nowość, zresztą jeden z dalekich krewniaków miał gruźlicę, więc stwierdziłem, że spróbuję – wspominał doktor.
Zaznaczył przy tym, że w jego przypadku nie sprawdziła się ta zasada. Choroba dopadła jednak jego dwóch asystentów. Lekarz zauważył przy tym, że jeden z nich nadużywał alkoholu, co jest jeden z czynników sprzyjających tej chorobie.
Gruźlica i jej leczenie dawniej
Co ciekawe, doktor Wlazło rozpoczynał praktykę lekarską w szpitalu, gdy na oddziale gruźliczym pracowało pięciu lekarzy. Dołączył do zespołu w 1960 roku. Oddział ten został potem przeniesiony do dawnego pałacu Jędrzejowiczów przy ul. Rycerskiej. Wydawało się, że to idealne miejsce na leczenie, bowiem pacjenci mieli zapewnione dużo więcej miejsca, a budynek otoczony jest parkiem.
– Kiedyś gruźlica wymagała tak zwanego werandowania. Uważano, że odpoczynek, świeże powietrze i odpowiednia dieta mają dobry wpływ na powstrzymanie postępów choroby. Profesor Stanisław Hornung, lekarz zasłużony w zwalczaniu gruźlicy, namówił nas, żeby stworzyć tutaj sanatorium dzienne – mówi doktor Wlazło.
Wyjaśnia przy tym, że pacjenci mieli przychodzić rano, po czym dostawali śniadanie i pielęgniarki w sposób nadzorowany podawały im leki. Pobyt w sanatorium trwał wtedy do godzin popołudniowych. W tym czasie pacjenci odpoczywali na leżakach, a po obiedzie wracali do domów. Lekarz zauważa jednocześnie, że problem był z samymi lekami.
– Gruźlicę leczyło się izoniazytem, streptomycyną i tabletkami PAS. Tabletki były wielkości aspiryny, a zażywało się ich około 25-30 dziennie, więc pacjenci nie chcieli ich przyjmować. A my chcieliśmy ich dyscyplinować. Bo jeżeli pacjent przerywał leczenie i bakterie się „odpaliły”, to właściwie pozostawało już tylko wołanie „do Ciebie, Panie” – wspomina lekarz.
W tym wypadku zostawało niewiele możliwości. Doktor Zbigniew Wlazło przypomina, że wspomniana streptomycyna była na przydział, 15-20 gramów i tylko na trzy tygodnie. Z kolei gruźlica wymagała wielu miesięcy leczenia.
Bez zapisów i terminów
W szpitalu gruźliczym przy ul. Rycerskiej, bo tak nazywano to miejsce, zwykle przebywało około 300 pacjentów.
– Przyjmowaliśmy wszystkich, którzy stali w kolejce. To były takie czasy, że nie było zapisów i wyznaczania terminów do lekarza. I to jest właśnie różnica między tym, co było kiedyś, a jest dzisiaj. Czy dużo pracowałem? Osiem godzin dziennie i do tego sześć dyżurów w miesiącu – tłumaczy.
Doktor Wlazło uważa, że jak na tamte czasy szpital był dobrze wyposażony.
– Mieliśmy dwa aparaty rentgenowskie, ale robiło się więcej prześwietleń niż zdjęć, choć takie kilkuminutowe badanie nie jest obojętne dla organizmu. Ponieważ chorzy wydalają prątki gruźlicy, bardzo odporne na wiele czynników, na przykład na temperaturę minusową nawet do 40 stopni Celsjusza, ale gorzej reagują na ciepło, które je szybciej zabija, dlatego w szpitalu były zawieszone lampy kwarcowe, które działały oczyszczająco na powietrze – opowiada lekarz.
Doktor Zbigniew Wlazło przypomina także, że był to już szpital o randze wojewódzkiej. Co ciekawe, co miesiąc wszyscy lekarze, którzy pracowali w poradniach na terenie całego województwa rzeszowskiego, mieli tam odprawę, żeby zachować jednolity sposób postępowania wobec chorób.
Leczy piąte pokolenie ludzi
Doktor Wlazło przyjmował pacjentów z gruźlicą do połowy lat 70. ubiegłego wieku. Później zaczął się specjalizować w chorobach płuc. W 2002 roku przeszedł na emeryturę, ale nie przestał przyjmować pacjentów.
– Z powikłaniami pocovidowymi, astmą, zapaleniem oskrzeli. To nie są tłumy, jak kiedyś, raczej kilkanaście osób tygodniowo. To są pacjenci, którzy mnie znają. Mówią: moi rodzice się u pana leczyli, czy pan doktor mnie przyjmie? Oczywiście, że przyjmę. Po prostu robię swoje. Jeśli mogę pomóc, to dlaczego miałbym tego nie zrobić – dodaje lekarz.
Wyznał przy tym, że ciągle pracuje dlatego, że chyba jest mu trudno rozstać się z zawodem. Zauważa przy tym, że lubi ludzi i potrzebuje być z nimi w kontakcie.
Marcin Rusiniak, dyrektor szpitala uniwersyteckiego, którego częścią jest Podkarpackie Centrum Chorób Płuc przy ul. Lubelskiej, zaznacza, że doktor Wlazło leczy już czwarte czy nawet piąte pokolenie ludzi, a bycie lekarzem to dla niego nie tylko zawód.
– Jest wyjątkowym człowiekiem. Mimo swojego dojrzałego wieku – w pełni sił. Jest dowodem na to, jak wiele rzeczy może zrobić człowiek i że nasze możliwości są absolutnie nieograniczone. W świecie pełnym komercjalizmu i szukania pseudoautorytetów mamy w Rzeszowie prawdziwego bohatera – podkreśla. Według niego doktor Wlazło to człowiek pełen radości, uśmiechu i pozytywnego nastawienia. – Wskazuje, gdzie jest lub czym jest człowieczeństwo – dodaje dyrektor Rusiniak.
(PAP/oprac. MK)
Czytaj więcej:
Żłobek przy ul. Jachowicza w Rzeszowie prawie gotowy. Budowa na finiszu
Czytasz Rzeszów News? Twoje wsparcie pozwoli nam działać sprawniej.
Postaw kawę za:
– Regułą było, że na oddziale gruźliczym pracują tylko ci, którzy mieli, mają albo będą mieć gruźlicę. Miałem więc się dobrze zastanowić, czy na pewno wiem, co robię – mówi doktor Zbigniew Wlazło.
Mężczyzna ma już 92 lata, jednak nie przestaje leczyć pacjentów. Co więcej, od 23 lat działa jako wolontariusz.
65 lat praktyki lekarskiej
Pulmonolog Zbigniew Wlazło pracuje w zawodzie lekarza 65. rok. Zaczynał jako ftyzjatra, czyli specjalista zajmujący się rozpoznawaniem i leczeniem gruźlicy, w „Szpitalu Powszechnym”. Dziś znamy tę placówkę jako Uniwersytecki Szpital Kliniczny przy ul. Szopena w Rzeszowie. Obecnie, dr Wlazło przyjmuje w Podkarpackim Centrum Chorób Płuc przy ul. Lubelskiej. Nie można pominąć, że lekarz jest teraz wolontariuszem, bowiem 23 lata temu przeszedł na emeryturę.
– Źle wspominam początki, bo w budynku szpitala warunki były fatalne. Nie było miejsca, pacjenci leżeli na noszach w korytarzu. To były też czasy, kiedy gruźlica kosiła w sposób niemiłosierny. Często po nocy były dwa, trzy zgony – mówił dla PAP dr Wlazło.
Dodał przy tym, że regułą było, by na takim oddziale pracowali wyłącznie ci, którzy mieli, mają albo będą mieć gruźlicę.
– Kazali mi się zastanowić, czy dobrze wybrałem. Ale dla mnie to była nowość, zresztą jeden z dalekich krewniaków miał gruźlicę, więc stwierdziłem, że spróbuję – wspominał doktor.
Zaznaczył przy tym, że w jego przypadku nie sprawdziła się ta zasada. Choroba dopadła jednak jego dwóch asystentów. Lekarz zauważył przy tym, że jeden z nich nadużywał alkoholu, co jest jeden z czynników sprzyjających tej chorobie.
Gruźlica i jej leczenie dawniej
Co ciekawe, doktor Wlazło rozpoczynał praktykę lekarską w szpitalu, gdy na oddziale gruźliczym pracowało pięciu lekarzy. Dołączył do zespołu w 1960 roku. Oddział ten został potem przeniesiony do dawnego pałacu Jędrzejowiczów przy ul. Rycerskiej. Wydawało się, że to idealne miejsce na leczenie, bowiem pacjenci mieli zapewnione dużo więcej miejsca, a budynek otoczony jest parkiem.
– Kiedyś gruźlica wymagała tak zwanego werandowania. Uważano, że odpoczynek, świeże powietrze i odpowiednia dieta mają dobry wpływ na powstrzymanie postępów choroby. Profesor Stanisław Hornung, lekarz zasłużony w zwalczaniu gruźlicy, namówił nas, żeby stworzyć tutaj sanatorium dzienne – mówi doktor Wlazło.
Wyjaśnia przy tym, że pacjenci mieli przychodzić rano, po czym dostawali śniadanie i pielęgniarki w sposób nadzorowany podawały im leki. Pobyt w sanatorium trwał wtedy do godzin popołudniowych. W tym czasie pacjenci odpoczywali na leżakach, a po obiedzie wracali do domów. Lekarz zauważa jednocześnie, że problem był z samymi lekami.
– Gruźlicę leczyło się izoniazytem, streptomycyną i tabletkami PAS. Tabletki były wielkości aspiryny, a zażywało się ich około 25-30 dziennie, więc pacjenci nie chcieli ich przyjmować. A my chcieliśmy ich dyscyplinować. Bo jeżeli pacjent przerywał leczenie i bakterie się „odpaliły”, to właściwie pozostawało już tylko wołanie „do Ciebie, Panie” – wspomina lekarz.
W tym wypadku zostawało niewiele możliwości. Doktor Zbigniew Wlazło przypomina, że wspomniana streptomycyna była na przydział, 15-20 gramów i tylko na trzy tygodnie. Z kolei gruźlica wymagała wielu miesięcy leczenia.
Bez zapisów i terminów
W szpitalu gruźliczym przy ul. Rycerskiej, bo tak nazywano to miejsce, zwykle przebywało około 300 pacjentów.
– Przyjmowaliśmy wszystkich, którzy stali w kolejce. To były takie czasy, że nie było zapisów i wyznaczania terminów do lekarza. I to jest właśnie różnica między tym, co było kiedyś, a jest dzisiaj. Czy dużo pracowałem? Osiem godzin dziennie i do tego sześć dyżurów w miesiącu – tłumaczy.
Doktor Wlazło uważa, że jak na tamte czasy szpital był dobrze wyposażony.
– Mieliśmy dwa aparaty rentgenowskie, ale robiło się więcej prześwietleń niż zdjęć, choć takie kilkuminutowe badanie nie jest obojętne dla organizmu. Ponieważ chorzy wydalają prątki gruźlicy, bardzo odporne na wiele czynników, na przykład na temperaturę minusową nawet do 40 stopni Celsjusza, ale gorzej reagują na ciepło, które je szybciej zabija, dlatego w szpitalu były zawieszone lampy kwarcowe, które działały oczyszczająco na powietrze – opowiada lekarz.
Doktor Zbigniew Wlazło przypomina także, że był to już szpital o randze wojewódzkiej. Co ciekawe, co miesiąc wszyscy lekarze, którzy pracowali w poradniach na terenie całego województwa rzeszowskiego, mieli tam odprawę, żeby zachować jednolity sposób postępowania wobec chorób.
Leczy piąte pokolenie ludzi
Doktor Wlazło przyjmował pacjentów z gruźlicą do połowy lat 70. ubiegłego wieku. Później zaczął się specjalizować w chorobach płuc. W 2002 roku przeszedł na emeryturę, ale nie przestał przyjmować pacjentów.
– Z powikłaniami pocovidowymi, astmą, zapaleniem oskrzeli. To nie są tłumy, jak kiedyś, raczej kilkanaście osób tygodniowo. To są pacjenci, którzy mnie znają. Mówią: moi rodzice się u pana leczyli, czy pan doktor mnie przyjmie? Oczywiście, że przyjmę. Po prostu robię swoje. Jeśli mogę pomóc, to dlaczego miałbym tego nie zrobić – dodaje lekarz.
Wyznał przy tym, że ciągle pracuje dlatego, że chyba jest mu trudno rozstać się z zawodem. Zauważa przy tym, że lubi ludzi i potrzebuje być z nimi w kontakcie.
Marcin Rusiniak, dyrektor szpitala uniwersyteckiego, którego częścią jest Podkarpackie Centrum Chorób Płuc przy ul. Lubelskiej, zaznacza, że doktor Wlazło leczy już czwarte czy nawet piąte pokolenie ludzi, a bycie lekarzem to dla niego nie tylko zawód.
– Jest wyjątkowym człowiekiem. Mimo swojego dojrzałego wieku – w pełni sił. Jest dowodem na to, jak wiele rzeczy może zrobić człowiek i że nasze możliwości są absolutnie nieograniczone. W świecie pełnym komercjalizmu i szukania pseudoautorytetów mamy w Rzeszowie prawdziwego bohatera – podkreśla. Według niego doktor Wlazło to człowiek pełen radości, uśmiechu i pozytywnego nastawienia. – Wskazuje, gdzie jest lub czym jest człowieczeństwo – dodaje dyrektor Rusiniak.
(PAP/oprac. MK)
Czytaj więcej:
Żłobek przy ul. Jachowicza w Rzeszowie prawie gotowy. Budowa na finiszu
Czytasz Rzeszów News? Twoje wsparcie pozwoli nam działać sprawniej.